Kim jesteśmy
Współpraca
Programy
Konkursy
Baza wiedzy
Minął miesiąc od pogrzebu królowej Elżbiety II, postaci już za życia ikonicznej. W ostatni czasie powiedziano o niej wiele: o trwałości, jaką zapewniała monarchii, o szacunku, którym się cieszyła, o służbie państwu czy najdłuższym panowaniu na brytyjskim tronie. Mnie historia Elżbiety II kieruje jednak na inne tory, bo znalezienie takich lub choć podobnych kobiet w historii wcale nie jest proste.
Autorem artykułu jest Marcin Milczarski – menedżer projektów Forum Odpowiedzialnego Biznesu.
Znamy parę nazwisk wybitnych polityczek, kilka kobiet na eksponowanych stanowiskach biznesowych, trochę przedstawicielek sztuk pięknych, nauki i filozofii, ale jest ich niewiele. Naprawdę niewiele. Można by pomyśleć, że tak właśnie wyglądała historia i dopiero dzisiaj szanse się wyrównują. Niestety takie założenie jest obarczone poważnym błędem, a właściwie trzema.
Po pierwsze, „tak właśnie wyglądała historia” nie znaczy, że tak musiała wyglądać, w sensie konieczności dziejowej. Po drugie, standardy oceny postaci historycznych to nasz społeczno-kulturowy konstrukt. I po trzecie, luka z przeszłości jest odtwarzana także dzisiaj. Schemat jest nieco inny, bo często nie chodzi już o nieobecność kobiet (i brak danych), ale o ich niedostrzeganie i/lub językową stronniczość, która premiuje mężczyzn. Kobiety są niewidoczne, a opcją domyślną są mężczyźni. Właśnie na tym polega owa luka: na nieistnieniu, na „przezroczystości”, która warunkuje miejsce kobiet w narracji historycznej, w nauce, sporcie czy kulturze popularnej. Wszędzie.
To jeden z ulubionych wątków osób twierdzących, że status quo w temacie płci jest OK (zazwyczaj to heteronormatywni, biali, wykształceni mężczyźni, czyli osoby najrzadziej doświadczające wykluczenia, o czym Pierre Orelus pisze w „The agony of masculinity: race, gender, and education in the age of new racism and patriarchy”). Mówią tak: kobiet w historii nie było i już, koniec tematu. Przecież nie napiszemy historii na nowo, prawda? Takie przedstawianie uwarunkowań historycznych jest skrajnie nieuczciwie i pal licho, jeśli wynika jedynie z niezrozumienia, jak tworzy się opowieść o przeszłości.
Przede wszystkim, nie jest prawdą, że kobiety nie dokonywały historycznych czynów, takich, które trafiłyby dzisiaj na czołówki gazet. Było ich mniej niż w przypadku mężczyzn, ale to od nas dzisiaj zależy, kogo i jak honorujemy. Dotyczy to historii sztuki, nauki czy tzw. historii powszechnej. Garść przykładów. Bank Anglii na banknotach umieszcza postacie z rozpoznawalnym nazwiskiem, obecne w dobrym (?) dziele sztuki, nie budzące kontrowersji, cieszące się uniwersalnym uznaniem, posiadające trwałe zasługi i przynoszące narodowi nieprzemijalne korzyści. W ten sposób preferowani są mężczyźni, to jasne. Niby sprawa jest czysta, bo przecież kryteria są obiektywne, ale wystarczyłoby je zmienić i kobiety zaczęłyby się kwalifikować. Założenia skonstruowane pod mężczyzn (pewnie w dużej części nieświadomie) są efektem dyskryminacji i jednocześnie narzędziem potęgującym wykluczenie. Jak jest w Polsce? Tak samo, co dobrze obrazuje historia z 2015 r. Przy okazji wprowadzenia banknotu 500 zł ówczesny rzecznik Narodowego Banku Polskiego powiedział, że seria „Władcy polscy” musi zachować chronologię (im wyższy nominał, tym późniejszy władca), stąd na nowym banknocie nie może pojawić się Jadwiga, bo panowała przez Zygmuntem I Starym (200 zł). Ostatecznie postawiono na Jana III Sobieskiego. Co stało na przeszkodzie, by umieścić Jadwigę po Kazimierzu Wielkim (50 zł)? Nie wiadomo, ale na 100 zł trafił Władysław Jagiełło, grzebiąc szanse Jadwigi (objął tron po niej). Koniec i kropka, a wystarczyło pomyśleć o Jadwidze wcześniej lub zrezygnować z chronologii.
Kobiety mają pod górkę także w historii sztuki. International Encyclopedia of Women Composers zawiera 5000 nazwisk z 70 krajów. Kto o nich słyszał?! W 2021 r. BBC Music Magazine opublikował listę 21 największych kompozytorek w historii. Kojarzę trzy nazwiska i to mimo jako takiego wykształcenia muzycznego. Być może pojawią się komentarze, że kobiety to mało znaczące postacie w dziejach muzyki. Nie to co Bach, Mozart, Beethoven, Chopin czy Mendelssohn (który notabene ukradł kilka utworów swojej siostrze). Tylko właściwie dlaczego do tego doszło? Skąd ta luka? Przecież nie chodzi o talent muzyczny, którego kobietom globalnie nie brakowało (i nie brakuje). Może problem leży w społecznie konstruowanych rolach płci? Ilustracją tego porządku niech będą losy Clary Schumann, którą z listy BBC kojarzę najlepiej ze względu na… męża (sic!). Zanim stała się żoną wielkiego kompozytora romantyzmu, Roberta Schumanna, jeszcze jako Clara Wieck pisała, koncertowała, jeździła z ojcem w trasy (a była to pierwsza połowa XIX w.). Po ślubie i urodzeniu ośmiorga dzieci zrezygnowała z kariery pianistycznej, wróciła do niej dopiero po śmierci męża. Na szczęście starczyło jej czasu, żeby zaistnieć muzycznie: przyjaźniła się z Brahmsem, jej fanem był Grieg. W latach 1989-2002 podobizna Clary Schumann obecna była na banknocie stumarkowym. Można powiedzieć, że mimo wszystko jej się udało, tysiącom innych kobiet nie. Ktoś powie: tak samo jak tysiącom mężczyzn. Zgoda, tyle że w przypadku kobiet głównym powodem braku ich miejsca w historii muzyki była płeć, zaczynając od tego, że edukacja muzyczna była niedostępna dla dziewcząt aż do końca XIX w. (a i wtedy była ona udziałem zakonnic, córek z rodzin szlacheckich oraz pochodzących z rodzin muzyków). O tym i o wielu innych mechanizmach dyskryminacji kobiet w muzyce pisze Eugene Gates w znakomitym artykule „Where are all the women composers? Reclaiming a cultural heritage”.
W nauce wcale nie jest lepiej. To teren, który przez stulecia był zarezerwowany dla mężczyzn. Emancypacja kobiet dokonała się na znaczącą skalę dopiero po I wojnie światowej, ale do dziś pokutuje przekonanie, że nauka to domena mężczyzn. Matthew Ross, Britta Glennon, Raviv Murciano-Goroff, Enrico Berkes, Bruce Weinberg i Julia Lane opisali tę dojmującą prawidłowość w artykule „Women are credited less in science than men”, opublikowanym w czerwcu 2022 r. w „Nature”. To, co zespół naukowczyń i naukowców przebadał wzdłuż i wszerz, widać gołym okiem, np. obserwując dzieci. Od dziesięcioleci rysują one osoby zajmujące się nauką właśnie jako mężczyzn, w Polsce pokazały to badania Banku BNP Paribas w ramach kampanii „Wystarczy słowo”. Jak donosi Gendered Innovations na Uniwersytecie Stanforda, kobiety postrzegane jako bardziej kobiece, są oceniane jako mniej prawdopodobne do pełnienia funkcji naukowczyń. A co dopiero astronautek!
Kiedy w grudniu 2015 r. Brytyjczyk Tim Peake wyruszał w przestrzeń kosmiczną, został okrzyknięty pierwszą osobą ze Zjednoczonego Królestwa, która tego dokonała. Ale nią nie był: w 1991 r. w kosmos poleciała Helen Sharman, o czym na łamach „The Telegraph” pisała pisała Jennifer Rigby. Tytuł artykułu był znamienny: „Tim Peake isn’t the first Brit in space – don’t forget ballsy Yorkshire woman Helen Sharman” („Tim Peake nie jest pierwszym Brytyjczykiem w kosmosie – nie zapomnij o zuchwałej kobiecie z Yorkshire, Helen Sharman”). Ale to niestety tylko wierzchołek góry lodowej.
Kobiety otrzymały 6% Nagród Nobla w historii. Nie widać tam jeszcze zmian, które pokazuje amerykański Integrated Postsecondary Education Data System: kobiet na kierunkach STEM (science, technology, engineering, mathematics) jest coraz więcej. W 1994 r. stanowiły 34% studiujących, w 2010 40%, a w 2020 45%. Jednocześnie U.S. Census Bureau raportuje, że kobiety w Stanach zajmują tylko 27% stanowisk pracy w STEM. Co słychać w Polsce? Jak pokazuje raport „Kobiety na politechnikach” przygotowany w 2021 r. przez Ośrodek Przetwarzania Informacji-Państwowy Instytut Badawczy, kobiety stanowią tylko 36% osób studiujących kierunki techniczne, a w IT to zaledwie 15%! Globalnie mamy mało inżynierek, są niezbyt widoczne, nie stanowią wzorca osobowego, więc mało kobiet (chociaż zgoda, coraz więcej) wybiera kierunki techniczne. Tak powstaje kolejna wyrwa, która swoją drogą ma ogromne przełożenie na uogólnione zarobki kobiet i mężczyzn. Pań nie ma w dobrze opłacanych branżach, a jeśli są, często pełnią gorzej płatne role. Ocenia się, że kobiety stanowią ok. 30% wszystkich osób zatrudnionych w polskim IT. Całkiem nieźle? Niezupełnie, bo według badań No Fluff Jobs „Kobiety w IT 2022” 46% respondentek nie pracuje na stanowiskach programistycznych, ale jako project managerki, testerki czy analityczki. Tylko połowa programuje, czyli zarabia „bajońskie programistyczne sumy”. Jeszcze gorzej jest w zarządach spółek. Na koniec 2021 r. jedna piąta podmiotów notowanych na GPW nie miała żadnej kobiety w zarządzie lub radzie nadzorczej. We władzach 140 największych spółek jest 16,6% kobiet, a prezesek zaledwie 3,6%. Takie dane upublicznił 30% Club Poland. W 2015 r. w New York Times ukazał się artykuł Justina Wolfers o wszystko mówiącym tytule „Fewer Women Run Big Companies Than Men Named John” („Mniej kobiet prowadzi duże firmy niż mężczyźni o imieniu John”).
Inny rodzaj luki obserwujemy w świecie sportu. Oto przykład: zwycięzcą męskiego Wimbledonu został w 2013 r. brytyjski tenisista Andy Murray. Media z wielkim entuzjazmem pisały o przełamaniu 77-letniego impasu Wielkiej Brytanii w zwycięstwach na trawiastych kortach. Rzecz w tym, że była to nieprawda: Brytyjka Virginia Wade wygrała Wimbledon w 1977 r. Do dzisiaj można znaleźć w sieci artykuły, które wskazują na 77-letnią klątwę, ale najbardziej dosadny jest tekst Ashley Fetters w „The Atlantic” z lipca 2013 r., która wprost piętnowała pomijanie Virginii Wade. Ten sam Andy Murray musiał poprawić w 2016 r. dziennikarza, który pogratulował mu, że jest pierwszą osobą, która zdobyła dwa złote medale olimpijskie w tenisie (dokładnie chodziło o osobę: „You’re the first person ever to win two Olympic tennis gold medals”): Serena i Venus Williams wygrywały turniej olimpijski po 4 razy.
W artykule „«Normal» in our society means male – women are written out of the story” opublikowanym w Guardianie latem 2016 r. autorka Laura Bates pisze między innymi o ekscytacji z powodu pierwszego medalu olimpijskiego w dyscyplinie rugby 7. Mówiono o tym przed finałem mężczyzn, zapominając, że Australijki wygrały turniej kobiecy tydzień wcześniej.
Gdyby zapytać, ile razy reprezentacja USA zwyciężyła w mistrzostwach świata w piłce nożnej, pewnie mało kto powiedziałby, że stało się to aż cztery razy. A tak właśnie było i wszystkie te tytuły są osiągnięciem kobiet. Opcją domyślną w myśleniu o wielkiej piłce są mężczyźni, co w Stanach dobitnie pokazuje hasło w Wikipedii dotyczące amerykańskiej reprezentacji: ta męska to po prostu United States at the FIFA World Cup (stan na wrzesień 2022 r.).
Zagadnienia płci i sportu są swoją drogą dość skomplikowane i mocno angażujące, patrząc na dyskusję w sieci. Oczywiście tematem nr 1 są wynagrodzenia kobiet i mężczyzn, oglądalność i wartość rynkowa danej dyscypliny. To sprawy na osobny tekst. W tym miejscu zaznaczam „jedynie” niedostrzeganie dokonań kobiet w publicznej debacie o sporcie.
Jeszcze inaczej luka kształtowana jest w telewizji, radiu, prasie czy grach: kobiety są odbiorczyniami, ale tworzą tę przestrzeń w niewielkim stopniu. W 2007 r. przeprowadzono międzynarodowe badanie ponad 25 bohaterów i bohaterek telewizyjnych programów dla dzieci. Tylko 32% osób reprezentowało płeć żeńską, a wśród postaci niebędących ludźmi zaledwie 13%. Filmy to również królestwo mężczyzn: dostają więcej ról, są dłużej na ekranie, więcej mówią. Dima Kagan, Thomas Chesney, Michael Fire w 2020 r. opublikowali na łamach Humanities and Social Sciences Communications (część nature.com) analizę, z której wynika, że różnice między płciami utrzymują się w prawie wszystkich gatunkach filmowych. W 2015 r. Global Media Monitoring Project określił udział kobiet w mediach (radio, telewizja, prasa) na 24%. W Polsce jest podobnie, według raportu Instytutu Zamenhofa z marca 2021 r. kobiety to tylko 20% osób komentujących wydarzenia w radiu lub telewizji. Press-Service w maju 2021 r. policzył udział kobiet w najpopularniejszych telewizyjnych serwisach informacyjnych w Polsce, wyszło 25% (zobacz: „Udział kobiet w debacie publicznej na podstawie telewizyjnych serwisów informacyjnych”).
Również w świecie gier dochodzi do dyskryminacji kobiet. Największą doroczną wystawą przemysłu gier komputerowych na świecie jest E3. Podczas expo w 2016 r. tylko w 3,3% gier prezentowanych na konferencjach prasowych występowały role żeńskie. Może dlatego, że taka rozrywka to sprawa dla mężczyzn? W 2015 r. Pew Research Center obliczyło udział płci w tym rynku udział kobiet i mężczyzn w rynku gier w Stanach. Efekt? Równe 50:50. No to może chociaż w Polsce jest tu nadreprezentacja mężczyzn? Sprawdziłem, nie ma. Według raportu „The Game Industry of Poland 2021”, kobiety grają niemal tak samo licznie (49%) jak mężczyźni. Badanie IQS „Game Story” z listopada 2020 r. określiło udział graczek na 47%.
To zawsze najtrudniejsze pytanie, sama diagnoza mówiąca o ogromnej „luce kobiecej” w kulturze jest łatwa do stwierdzenia. Dużo danych, jasne połączenia. Po pierwsze – i temu głównie służy ten tekst – trzeba zdać sobie sprawę z wielowiekowego ograniczania społeczno-kulturowego kobiet. Tak, historię co jakiś czas trzeba sobie przypominać, na czele ze starożytną Grecją, którą uznajemy za kolebkę demokracji, a w której kobiety nie miały prawa głosu (jak osoby cudzoziemskie i niewolne). Niektóre organizacje nawet nie próbują ukrywać premiowania mężczyzn, np. religijne – i to zarówno w doktrynie, jak i historii instytucjonalnej (Maryja w katolicyzmie niestety niewiele tu zmienia, tak samo jak święte i błogosławione, których np. w polskim Kościele jest prawie pięć razy mniej niż mężczyzn). W innych przypadkach dyskryminacja jest mniej oczywista. A przecież w każdej dziedzinie życia kobiety były. I są. Jak pisała Gloria Marie Steinem, amerykańska feministka: „Kobiety zawsze stanowiły równą część przeszłości. Po prostu nie byłyśmy częścią historii”.
Właśnie dlatego – po drugie – do historii muszą przejść zasady uprawiania historii, ze swoimi kanonami cywilizacyjnego znaczenia. Jak pisał Karl Raimund Popper, historia sama w sobie nie posiada ani sensu, ani celu, to my nadajemy jej te przymioty. Do dzisiaj miano historii powszechnej dzierży historia wojen i władców. Tam kobiet nie ma na nomen omen froncie. Ale są gdzieś indziej. Nietrudno wyobrazić sobie inne historie, których sztandarowym przykładem jest francuska Szkoła Annales, szkoła historii społecznej.
Trzecia sprawa – język. Ma on wielką moc, to nie kwestia estetyki. Przykłady? Ogłoszenia o pracę z rolami wyrażanymi rodzajem męskim przyciągają mniej kobiet, a te, które już decydują się aplikować, wypadają gorzej. Jak zauważa Christine Ro w tekście „The coded language that holds women back at work” opublikowanym w bbc.om w 2021 r.: „Trudno uwierzyć, że proste zmiany – czasowników, zaimków, przymiotników, a nawet frazeologii – mogłyby prowadzić do istotnych zmian w równowadze płci w miejscu pracy”. To jednak pieśń przyszłości: rodzaj męski w użyciu generycznym ma się doskonale, stosuje się go szczególnie często do stanowisk kierowniczych. W 2009 r. w Austrii stosunek form męskich na stanowiskach dyrektorskich wobec identyfikujących różnicę płci wynosił 27:1.
Odezwą się pewnie głosy, że przecież słowa „mistrzowie”, „mędrcy”, „dziennikarze”, „dyrektorzy”, „naukowcy”, „eksperci” czy „uczniowie” zawierają w sobie także kobiety/dziewczynki. Tym bardziej że Rada Języka Polskiego w 2019 r. wyraziła się jasno w tej kwestii: „Stosowanie feminatywów w wypowiedziach, na przykład przemienne powtarzanie rzeczowników żeńskich i męskich (Polki i Polacy) jest znakiem tego, że mówiący czują potrzebę zwiększenia widoczności kobiet w języku i tekstach. Nie ma jednak potrzeby używania konstrukcji typu Polki i Polacy, studenci i studentki w każdym tekście i zdaniu, ponieważ formy męskie mogą odnosić się do obu płci”.
W sensie gramatycznym nie ma co do tego wątpliwości. Jednak praktyka społeczno-językowa bardzo komplikuje temat, okazuje się bowiem, że używanie męskich form leksykalnych wobec ogółu kieruje nas w stronę mężczyzn, a nie ogółu. Badania Jennifer L. Prewitt-Freilino i T. Andrew Caswell z 2011 r. wykazały, że wszystkie grupy językowe – fleksyjne / pozbawione kategorii rodzaju / z gramatycznym rodzajem naturalnym – są statystycznie istotne dla nierówności płci (według wskaźników Global Gender Gap Światowego Forum Ekonomicznego). Innymi słowy feminatywy to nie językowa błahostka. Dzieje się tak dlatego, że stoją za nimi bardzo istotne procesy kulturowe.
Pomysłów na zmianę jest oczywiście więcej: parytety, prawo w duchu dyrektywy work-life balance, wartości DEI (diversity, equity, inclusion – różnorodność, równość, włączanie) przełożone na konkretne narzędzia w budowaniu włączających kultur organizacji itd. Najczęściej myślimy o tym wachlarzu opcji w kontekście odczarowywania ról społecznych kobiet w dzisiejszym świecie. Nie mam wątpliwości, że to kluczowa sprawa, ale niewystarczająca. Dominacja mężczyzn powodowała przez stulecia, że to, co męskie, traktowane było jako domyślne. To z kolei odsuwało kobiety na dalszy plan, powodując dziejową lukę, która utwierdzała wszystkich (także kobiety), że to co, męskie, jest właśnie uniwersalne. To kwadratura koła, niby oczywista, ale dla wielu kobiet i mężczyzn równie niezrozumiała, szczególnie jeśli chodzi o historię. Dla jasności: nie postuluję pisania jej na nowo. Proponuję wyjaśnianie jej jednostronności i próbę wypełniania luk, które spowodowała i ciągle powoduje męska stereotypizacja świata i dyskryminacja kobiet.
—
Inspiracją do napisania powyższego tekstu była książka Caroline Criado Perez „Niewidzialne kobiety”. Część przykładów pochodzi właśnie z tej książki (niektóre przypadki doprecyzowałem o nowe informacje). Aby pokazać uniwersalność tych zjawisk, sięgnąłem także po dane z Polski.